Rowerowy wycisk czyli nasza przygoda z Green Velo!
- Kasia Małolepsza
- 6 sty 2023
- 18 minut(y) czytania
O GreenVelo myślałam od kiedy przejechaliśmy polską część EuroVelo. Jednak Green Velo musieliśmy podzielić na części. Dla nas była zdecydowanie za długa jak na dwutygodniowe wakacje w dodatku z sześciolatkiem w przyczepce rowerowej. Pierwszy etap zaczęliśmy od Białegostoku i planowaliśmy zakończyć w Gdyni, chociaż oficjalne trasa kończy się Elblągu (lub zaczyna, zależy z którego końca startujemy). Czy się udało i jakie przygody nas spotkały… tekst ten wszystko Wam opowie.
Mało brakowało, a do wyjazdu w ogóle by nie doszło. Najpierw trochę nagromadziło nam się w pracy. Później ocknęliśmy się, że nasze dziecko w sumie zaczęło zerówkę, a zerówka to nie do końca przedszkole - więc urlop we wrześniu, to może jednak nie najlepszy pomysł. Później sprawdziliśmy prognozę, że namioty we wrześniu się jednak nie sprawdzą, a przecież miało być swojsko, i w sumie to może jednak wolimy tak bardziej wakacyjnie w pokoju z prysznicem niż biwakowo. Pojawiło się tyle znaków zapytania i różnych drobnych rozjazdów w naszym nastawieniu do tego wyjazdu, że w sumie to doszliśmy do wniosku, iż nigdzie nie jedziemy. Oczywiście, jako że czytacie wpis możecie się domyśleć, że jednak pojechaliśmy.
Koniec końców czasu na pakowanie było niewiele. W zasadzie był piątek, mieliśmy jechać z soboty na niedzielę, a nawet nie miałam pełnej listy rzeczy do zabrania. Wysłaliśmy więc młodego do dziadków, a sami na spokojnie zabraliśmy się za pakowanie. Jeszcze dzień przed wyjazdem uzupełniliśmy ekwipunek o najpotrzebniejsze rzeczy.
Przy organizacji tego wyjazdu poszliśmy bardziej na żywioł. Wiedzieliśmy mniej więcej gdzie i jak chcemy pojechać. W sumie to doszliśmy do wniosku, że trasę będziemy planować na bieżąco uwzględniając miejsca na noclegi i nasze moce przerobowe. Jednak jeszcze we Wrocławiu zarezerwowaliśmy pierwsze dwa noclegi, żeby w razie jakiś problemów, które okazały się zupełnie nieuzasadnione mieć bufor bezpieczeństwa. Raczej robiliśmy to ze względu na podróż z dzieckiem, niż obawę przed brakiem wolnego łóżka. Nasz pierwszy nocleg był w Białymstoku. Sami pewnie ruszylibyśmy tego samego dnia, ale nie wiedzieliśmy jak będziemy wyglądać po ośmiogodzinnej, nocnej podróży pociągiem z sześciolatkiem; i też uwzględniając jego potrzeby i naszą ciekawość chcieliśmy zobaczyć jak wygląda ta stolica Podlasia. Na drugi dzień mieliśmy zaplanowaną trasę do Tykocina zahaczając o Narwiański Park Narodowy.
Jako, że wyjeżdżaliśmy z Wrocka o 4 rano, to Młodego już wieczorem ubraliśmy w ciuchy na podróż i położyliśmy spać. Kiedy zadzwonił budzik - jedyne co trzeba było zrobić to ubrać kurtkę, czapkę i zapakować śpiocha do przyczepki. Ruszyliśmy na Dworzec Główny 10 min później niż zaplanowaliśmy i jechaliśmy przez całkowicie ciemne miasto. Nie wiem czy we Wrocławiu była awaria czy to z potrzeby oszczędzania, ale przez ograniczoną widoczność jechaliśmy wolniej i dłużej niż planowaliśmy. Na dworzec dojechaliśmy jakieś 10 min przed odjazdem pociągu. W sam raz aby wpakować się z rowerami, sakwami i przyczepką do pociągu. Osobiście wolę zdecydowanie większy bufor czasowy i chociaż wiem, że pociąg nie odjedzie w połowie pakowania się z tobołami, to jednak zawsze mam ten stres, że tyle mamy do zapakowania do wagonu.
Nasze dziecko cudownie zapada w twardy sen w pociągu (dlatego tak lubimy jeździć nocą), więc szykowały się przynajmniej trzy godziny spokoju. Oczywiście w Warszawie wymieniali nam lokomotywę. Mówię, oczywiście bo przy naszej podróży na EuroVelo do Świnoujścia też była konieczność wymiany lokomotywy. W ogóle jakoś szczęśliwie nam się składa, że często spotykają nas przygody w PKP. W międzyczasie nasz syn zdążył się już obudzić i wyczerpać swoje pokłady cierpliwości na kolorowanie i słuchanie bajki, więc wyposażeni w alternatywny uspokajacz dla sześciolatków zwany też tabletem jakoś dotrwaliśmy do końca podróży.
Białystok powitał nas dworcem w remoncie i naprawdę ładną jak na wrzesień i wschód Polski pogodą. Do hotelu dojechaliśmy spokojnie w jakieś 15 min. Białystok ma prawie wszędzie ścieżki rowerowe i nie było potrzeby jechania drogą. Pierwszy nocleg staraliśmy się załatwić w miarę blisko centrum i w miarę budżetowo. Nie mieliśmy określonego budżetu na wyjazd, ale staraliśmy się nie przekraczać kwoty 350 zł za noc dla dwóch osób dorosłych i sześciolatka. W przypadku rezerwacji miejsca zawsze wcześniej staraliśmy się zadzwonić i uprzedzić, że będziemy z rowerami i zapytać o możliwość ich bezpiecznego przechowania. Podczas całego pobytu nie spotkaliśmy się z odmową możliwości schowania bądź zabrania rowerów do pokoju.
Nocleg w Białymstoku spędziliśmy w hotelu Hampton by Hilton. Co prawda nie było dedykowanego miejsca, żeby bezpiecznie trzymać rowery, ale obsługa zgodziła się przechować je na zamkniętej (dostępnej tylko dla obsługi) przestrzenii. Zaraz po zameldowaniu w hotelu i odświeżeniu po podróży udaliśmy się na miasto. Nie tyle goniła nas ciekawość miasta co puste brzuchy. Do centrum mieliśmy jakieś 10 minut. Byliśmy tak zmęczeni i głodni, że nie szukaliśmy za długo restauracji. Pogoda dopisywała, więc usiedliśmy restauracyjnym ogródku z widokiem na rynek. Wiele słyszałam o niezwykle smacznej kuchni podlasia, więc na pierwszy rzut poszła babka ziemniaczana. Bardzo smaczna, ale całe danie było niezwykle ciężkie. Chłopaki wzięli tradycyjne schabowe i już po chwili poczuliśmy się tak ciężcy i zmęczeni, że odpuściliśmy sobie zwiedzanie i poszliśmy odpocząć do hotelu. Powiedzieć, że padliśmy to mało. Chyba nawet nie zdążyłam przyłożyć do końca głowy do poduszki, a już spałam. Nie wiem czy to czyste powietrze, czy taka długa podróż, ale drzemało się cudownie. Po dwóch godzinach drzemki byliśmy gotowi na zwiedzanie miasta. Udaliśmy się ponownie do centrum tym razem ładując baterie w kawiarni. Spacerkiem udaliśmy się do ogrodów przy pałacu Branickich. Akurat trwała zabawa plenerowa z muzyką, więc Kuba podłapał towarzystwo i biegał z innymi dzieciakami po parku. Później jeszcze koniecznie trzeba było poszaleć na pobliskim placu zabaw. Cały nasz spacer zakończyliśmy fochem najmłodszego, że trzeba już wracać do hotelu.
Następnego dnia rano szybkie pakowanie, śniadanie, wymeldowanie, uzupełnienie zapasów o napoje i chwilę później znaleźliśmy się na szlaku prowadzącym do naszego kolejnego punktu noclegowego - Tykocina. Przystanki staraliśmy się tak ustawiać aby po drodze zapewnić sobie i młodemu moc atrakcji. Jako, że na tapetę wzięłam, aby zwiedzić wszystkie parki krajobrazowe i narodowe w Polsce trasy nie mogły omijać tych miejsc! Zatem… do Tykocina przez Narwiański Park Narodowy. Skierowaliśmy się do Śliwna aby kładkami przeprawić się do Waniewa. W Konowałach tuż przed Śliwnem jeszcze zrobiliśmy sobie małą przerwę na odpoczynek (My)i wyszalenie się (Młody). Znaleźliśmy fajnie miejsce na odpoczynek. Ławeczki, wiata, miejsce na ognisko i huśtawka! Dojazd stamtąd do kładek Narwiańskiego Parku Narodowego to rowerem dosłownie parę minut. Podjeżdżamy spokojnie, a tu nagle spotykamy parę turystów, którzy informują nas, że kładka nie działa. Pobladłam, bo alternatywą było objechanie parku, a to kilkadziesiąt dodatkowych kilometrów.
Dla jasności wyjaśnię, że działa to w ten sposób, że między dwoma miejscowościami (Śliwno i Waniewo) jest kładka poprzedzielana pływającymi… powiedzmy pomostami. Działa to w ten sposób, że są łańcuchy na dwóch końcach tych pomostów i w zależności na którą stronę kładki chcemy się przeprawić z tej musimy ciągnąć łańcuch. Proste i logiczne. Zatem jak usłyszałam, że pomosty nie działają, bo są niżej niż kładka i nie da rady popłynąć, to się wystraszyłam. Przecież mieliśmy się przeprawić nie tylko my, ale rowery, ciężkie sakwy i przyczepka. Postanowiłam to sprawdzić sama i okazało się, że działa bez zarzutu. Co prawda poziomy kładki i pływających pomostów były różne, ale spokojnie dało radę przeprawić się razem z rowerami. Zabawę mieliśmy naprawdę przednią. Najpierw za łańcuchy ciągnąć aby wsiąść, później ciągnąć aby przeprawić się na drugą stronę. Nasze dziecko jakby mogło, to zostałoby na miejscu i przeprawiało każdego napotkanego turystę, tak mu się podobało. Na tej niedługiej trasie były punkty widokowe gdzie można było pod daszkiem odpocząć i podziwiać piękną przyrodę. Kiedy już przeprawiliśmy się wszystkimi pomostami ruszyliśmy dalej w stronę Kurowa, gdzie w obiekcie “Młynarzówka” znajduje się siedziba Narwiańskiego Parku Narodowego, ośrodek Edukacji Przyrodniczej i co najważniejsze fajny plac zabaw dla dzieci. Dlatego był to obowiązkowy punkt postoju na przerwę. Muszę przyznać, że bardzo ładnie zrobiony i zadbany ośrodek. Po naładowaniu baterii ruszyliśmy już prosto do Tykocina.
Na miejsce dobiliśmy wczesnym popołudniem. Ta urokliwie położona miejscowość między Narwiańskim, a Biebrzańskim Parkiem Narodowym od razu nam się spodobała. Niestety czasu i siły na zwiedzanie było niewiele. Planując trasę jeszcze we Wrocławiu bardzo chciałam się zatrzymać w zamku w Tykocinie, ale minimalny pobyt to dwa dni - więc musieliśmy obejść się smakiem. Nocleg nam nie wyszedł, ale odwiedzić musieliśmy koniecznie. W zamku mieści się restauracja, gdzie zjedliśmy najlepszy żurek w życiu. A jedliśmy różnych bardzo dużo. Spacerem wróciliśmy do naszego apartamentu zwiedzając po drodze ciekawy architektonicznie i historycznie kościół katolicki. Dla zainteresowanych z większym zasobem czasowym - na szczegółowe zwiedzanie kościoła z przewodnikiem można się umówić z wyprzedzeniem i poznać w szczegółach historię tego zabytku. Zawsze można też skorzystać z tablic informacyjnych umiejscowionych wokół kościoła, z czego my skorzystaliśmy.
Po spacerze nastała pora na odpoczynek, co niekoniecznie podobało się naszemu wypoczętemu synowi, który miał ochotę na zabawę na placyku zabaw należących do właścicieli apartamentu “Hania”, który wynajmowaliśmy. Na szczęście właściciele - rodzice chłopca w podobnym wieku - wykazali się dużą wyrozumiałością i pozwolili na zabawę. Wieczorem, w ramach relaksu nie odmówiłam sobie podjadania prawdziwego podlaskiego sękacza zakupionego na ryneczku Tykocina. Pychota! Jakbyście kiedyś byli w okolicy koniecznie trzeba kupić Sękcza!
Następnego dnia rano każdy zjadł to na co miał ochotę. Prawdziwe wakacyjne śniadanie, gdzie objadamy się cukrem od samego świtu. Po upchnięciu rzeczy w sakwach ruszyliśmy w stronę Goniądza - naszego następnego postoju. Trasa była naprawde szalenie malownicza. Jechaliśmy przez Biebrzański Park Narodowy gdzie towarzystwa dotrzymywały nam ważki i różne gatunki ptaków, na których kompletnie się nie znamy. Ścieżki na tej trasie mało przeze mnie lubiane czyli szutrowe, ale widoki dookoła wynagradzały nam wszelkie trudy. Przerw na trasie nie robiliśmy wiele, bo młody sporo drzemał w przyczepce. Zatrzymywaliśmy się jednak w miejscach, gdzie widzieliśmy ciekawy plac zabaw. W końcu to były wakacje dla wszystkich, a Kuba w przyczepce niewiele miał do roboty. Na szczęście na trasie takich miejsc nie brakuje. Noclegi także staraliśmy się wybierać w taki sposób żeby było jakieś fajne miejsce do zabawy.
Do Goniądza dojechaliśmy dosyć wcześnie, co bardzo mocno ucieszyło Młodego. Obiekt Bartolowizna, który wybraliśmy na nocleg miał duży plac zabaw nad rzeką i ogromną przestrzeń do wybiegania. Cudem udało nam się zaciągnąć Młodego na obiad przysięgając jednocześnie na wszystko co się dało, że wrócimy na plac zabaw. Kuba uszczęśliwiony szalał biegając od domku do huśtawki, a my rozłożyliśmy się na leżakach i zastanawialiśmy się czy kiedykolwiek uda nam się z nich wstać. Słoneczko cudnie grzało, oczy odpoczywały patrząc na zieleń, a Paweł po kilkunastu minutach zarządził spacer. Naiwny sądził, że wstanę, ale nieoczekiwanie Kuba stanął po jego stronie. Zdrajca dał się przekupić obietnicą zjedzenia lodów! Pomstując w myślach na demokrację ruszyliśmy na spacer po Goniądzu. Konieczne było też kupno magnesu, które zbieraliśmy z naszych wypraw. Tak przy okazji muszę przyznać, że to najfajniejszy magnes jaki mamy - ceramiczny kafelek. Na ryneczku znaleźliśmy niepozorną budkę z naturalnymi lodami - czas na spełnienie obietnicy. Z wafelkami w garści ruszyliśmy na spacer po Goniądzu - stolicy Biebrzy jak dowiedzieliśmy się z tablicy informacyjnej. Udaliśmy się kierunku plaży miejskiej gdzie nad rzeką znaleźliśmy miejsce gdzie w sezonie można wypożyczyć kajaki i zorganizować biwak. W połowie września i pod wieczór miejsce było wyjątkowo puste i ciche, co pozwoliło nam w spokoju się cieszyć pięknym widokiem zachodzącego słońca.
Rano pośpiesznie zjedliśmy śniadanie, bo odległość do pokonania była niemała. Na cel obraliśmy sobie Augustów. Pogoda nadal dopisywała, chociaż zaczynaliśmy już czuć goniący nas deszcz. Dużo tego dnia jechaliśmy pod wiatr i po szutrowej drodze. Przez te wstrząsy Paweł w rowerze zgubił śrubkę przy błotniku i musieliśmy na szybko naprawić usterkę. W ruch więc poszedł nasz woreczek naprawczy. Na szczęście w tym przypadku wystarczyła opaska zaciskowa. Wiatr nie dawał za wygraną, chociaż było słonecznie. Niestety w dalszym ciągu jechaliśmy pod wiatr, a ja odnosiłam wrażenie jakbyśmy jechali całą drogę pod górę. Nie wiem jak to się stało, że Paweł ciągnący przyczepkę był przeze mnie nie do dogonienia. Odpoczynkiem na tej trasie były odcinki kiedy jechaliśmy przez las, gdzie wiało mniej i jechało się troszkę lżej. Do Augustowa dojechaliśmy mocno po południu. Szukaliśmy jak zwykle obiektu możliwie taniego z opcją pozostawienia rowerów w bezpiecznym miejscu. W Augustowie zdecydowaliśmy się na obiekt Hetman. Po zameldowaniu i zjedzeniu w hotelu poszliśmy na spacer wzdłuż jeziora Necko. Piękny malowniczy trakt spacerowy, którym doszliśmy do samego centrum. Koniecznie musieliśmy kupić magnes, a przy okazji nowe zapięcia do kamery, które uszkodziliśmy w Tykocinie. Szukanie otwartego sklepu z elektroniką zaprowadziło nas na obrzeża, i do ośrodka wróciliśmy jak już było zupełnie ciemno. Dobrze, że wzięliśmy ze sobą przyczepkę służącą za wózek, bo z Kubą moglibyśmy wracać długo dłużej. W pokoju jeszcze musieliśmy zaplanować trasę na kolejny dzień i znaleźć jakiś nocleg. Pierwotnie chcieliśmy zatrzymać się w Suwałkach, ale trasa wydawała nam się trochę krótka. Idąc śladem dostępnych noclegów znaleźliśmy coś w nieco oddalonym Udrynie. Długość trasy wdawała się optymalna. Był to jednak obiekt bez wyżywienia, więc zaplanowaliśmy obiad i zakupy śniadaniowe w Suwałkach.
Następnego dnia w Augustowie widać już było psującą się pogodę. Po śniadaniu wyruszyliśmy bez zbędnej zwłoki w kierunku Suwałk. Jechaliśmy kolejnymi miejscowościami przy jeziorze Wigry. Po drodze natknęliśmy się na banery informacyjne o godzinach odjazdu Wigerskiej Kolei Wąskotorowej. Nie planowaliśmy jednak dłuższego pobytu w Wigerskim Parku Narodowym. Przecinaliśmy co jakiś czas tory, ale nie wiedzieliśmy gdzie jest stacja początkowa. Nawet nie wiedzieliśmy wcześniej o takiej atrakcji. Jechaliśmy więc dalej, aż dojechaliśmy do Płociczna i tutaj oto ukazała się stacja. Godzina odjazdu też się zgadzała. No wszystkie ślady na niebie i ziemi mówiły nam, że powinniśmy się nią przejechać. Kolej rozpoczynała i kończyła w Płocicznie, więc zostawiliśmy rowery i wsiedliśmy w pociąg, żeby w szybkim tempie zwiedzić Wigerski Park i jezioro Wigry. Nie przewidzieliśmy tylko tego, że podróż ta zajmie nam dwie i pół godziny. Plus czas jaki byliśmy wcześniej - było to lekko ponad 3 nadprogramowe godziny. Do Suwałk dojechaliśmy po 16 i szukaliśmy restauracji gdzie spokojnie, ale z Kuba musieliśmy znaleźć coś z większym wyborem. Znaleźliśmy fajną restaurację na uboczu idealnie położoną przy supermarkecie gdzie mogliśmy zrobić zakupy na śniadanie. W dalszą drogę ruszyliśmy po 17:00. Dosyć późno, ale mapy pokazywały nam około godziny jazdy. Nie uwzględniły tylko naszego zmęczenia i tego, że droga jest naprawdę mocno “pofalowana”. Jazda pod wzniesienia wydawała mi się wiecznością, a dodatkowo były takie odcinki że musieliśmy prowadzić rower co jeszcze dodatkowo wydłużyło nam czas. Dobrze, że i nasze rowery i przyczepka wyposażone były w lampki, bo latarni przy drodze nie było. Po jakimś czasie zobaczyliśmy znak - Pensjonat na Wzgórzu, do którego jak nazwa wskazuje trzeba było jechać - a jakże - pod górkę. Samo miejsce wydało nam się naprawdę ciekawe i mimo, że niepozorne to zrobiło na mnie wrażenie. Więcej o naszym krótkim pobycie w tym pensjonacie możecie przeczytać tutaj.
Ranek przywitał nas chłodem i wiatrem, ale szczęśliwie bez deszczu. Dzięki temu mogliśmy jeszcze chwilę rozejrzeć się po obiekcie i pobawić na najlepszym placu zabaw tego wyjazdu. Przed południem wyruszyliśmy do Gołdapi. Trasa zapowiadała się trudna. Raz, że mieliśmy sporo kilometrów do pokonania, to jeszcze silny wiatr utrudniał jazdę. Z Udrynia jechaliśmy sporo po szutrowych drogach gdzie nie spotkaliśmy nikogo. Tylko stada pasących się krów pozdrawiały nas muczeniem. Na tym odcinku drogi okazało się, że mój hamulec mówiąc wprost - zepsuł się. Szczerze powiem poczułam się nieswojo z myślą, że czekają mnie zjazdy z jednym działającym hamulcem.
Pierwszy przystanek mieliśmy przy mostach w Stańczykach - dawnych mostach kolejowych nazywanych też Akweduktami Puszczy Rominckiej, z których roztaczał się piękny widok na panoramę okolicy. Na miejscu chwilę odpoczęliśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę. Koniecznie chciałam jechać przez środek Puszczy Rominckiej, bo będzie zielono i na pewno będzie fajnie. Zatem jak mieliśmy okazję skręcić zgodnie ze znakami do Goldapi i jechać wyasfaltowaną ścieżką rowerową pojechaliśmy w stronę przeciwną i skierowaliśmy się w środek Puszczy Romnickiej. Puszcza to idealne określenie, bo dosłownie przedzieraliśmy się przez las, gdzie według mapy była ścieżka, ale w rzeczywistości to była zarastająca już ścieżynka. Dodatkowo zaczęło padać i oczywiście jechaliśmy pod górkę. Jechało mi się ciężko, ale dosłownie bałam się obejrzeć za siebie i zobaczyć jak idzie Pawłowi, który ciągnął jeszcze Kubę, który postanowił pomarudzić, że nudzi mu się zamkniętym w przyczepce. Deszcz, zarośnięta, piaszczysta ścieżka pod górę, wiatr i marudzące dziecko. Co jeszcze może się wydarzyć…? Bliska granica z Rosją! Nasze telefony złapały rosyjski zasięg, wywaliło nam neta i zresetowało mapy, a my staliśmy na rozdrożu nie bardzo wiedząc czy mieliśmy skręcić, czy jechać prosto. Nawet z tradycyjną mapą, ciężko było nam się odnaleźć. Padło na prosto i oczywiście po czasie okazało się, że wybraliśmy źle. Jechaliśmy przy samej granicy z Rosją mijając tabliczki informujące nas o granicy państwa i zakazie przekraczania. Jakoś przedzieranie się nielegalnie do Rosji nas nie interesowało, więc tylko zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie i pojechaliśmy, a dokładniej poszliśmy dalej, bo było tak stromo pod górkę, a my tak zmęczeni że nawet nie pomyślałam aby próbować tam podjeżdżać, zwłaszcza, że droga była piaszczysta. W końcu wyjechaliśmy z lasu i asfaltową (jaka ulga!) ścieżką rowerową ruszyliśmy prosto do Gołdapi. Jeszcze chwilka, jeszcze troszkę i zobaczyłam tabliczkę informującą nas, że oto właśnie wjechaliśmy do miejscowości Gołdap. Szczęśliwie znajdował się tutaj serwis rowerowy, gdzie udało nam się naprawić hamulce. Tym razem postawiliśmy na nocleg w hotelu ze śniadaniem. Hotel nowoczesny, elegancki, restauracja z bardzo bogatą ofertą śniadaniową. Idealne miejsce na regenerację po najcięższym odcinku tego wyjazdu. Najcięższym to tej pory.
Nasz kolejny odcinek to tylko 52 km i kierunek, na który czekaliśmy - Trygort. W Trygorcie byliśmy 2 miesiące wcześniej przy okazji żagli. Spodobało nam się tam tak bardzo, że koniecznie wpisaliśmy to miejsce do odwiedzenia na naszej trasie rowerowej. Jeśli szukacie fajnego miejsca na odpoczynek - koniecznie rozważcie Domki w Trygorcie. O każdej porze roku! Jednak wracamy do naszej trasy. Ruszyliśmy z Gołdapi i muszę powiedzieć, że to była jedna z fajniejszych tras. W ogóle nie jechaliśmy drogą. Cała trasa wiodła przez pola ścieżkami szutrowymi. Spacerowym tempem bez większych przeszkód i przygód dotarliśmy do Trygortu. Pierwotnie mieliśmy zostać tam jedną noc. W końcu trasa do Gdyni jeszcze długa, a czasu coraz mniej. Jednak kiedy dojechaliśmy do domków i zobaczyłam widok z okna oraz rozpaliłam w kominku to uznałam, że nie ruszę się stąd przynajmniej przez dwa dni. I tak zostaliśmy na dwie noce siedząc sobie w przeuroczym domku, patrząc na zieleń, paląc w kominku, spacerując nad jezioro i wyjadając zapasy jedzenia jakie zrobiliśmy dotychczas na trasie. Trzeba przyznać, że porządnie odpoczęliśmy i naprawdę nie chciało nam się stąd wyjeżdżać, zwłaszcza że pogoda w końcu postanowiła nam dokopać i zaczął intensywnie padać deszcz. Z wyznaczeniem trasy z Trygortu mieliśmy spory problem. Na pewno musieliśmy trafić do Fromborku, bo tam odpływał prom do krynicy Morskiej. Sprawdzaliśmy w internecie możliwości noclegowe oraz bazę restauracyjną i stwierdziliśmy, że damy radę pocisnąć ten odcinek dwuetapowo.
Dwa dni później wyruszyliśmy więc w kierunku Bartoszyc. Generalnie nie był to zły pomysł, ale naprawdę nie uwzględniliśmy kiepskiej drogi i tego, że cały naprawdę cały czas jechaliśmy pod wiatr. Nie wiedziałam co mi bardziej przeszkadza. Czy to, że skakałam na rowerze po fatalnej drodze, czy to że przez wiatr miałam wrażenie, że pedałowanie nie przynosi żadnego rezultatu. Patrząc na wszystkie etapy - ten wydawał mi się najgorszy. Nie sprawdziliśmy tego, ale chyba zboczyliśmy z głównej ścieżki GreenVelo, bo nie wierzę że takie coś można zafundować rowerzystom. Starałam się trochę zmieniać z Pawłem, bo jeśli mi było ciężko, to on chyba z wysiłku miał gwiazdki przed oczami. Na szczęście ostatnie 7 kilometrów do Bartoszyc, to była ładna równa droga. Dalej pod wiatr, ale przynajmniej równo. To już dawało dużą ulgę. Hotel, w którym się zatrzymaliśmy mieścił się w samym centrum Bartoszyc. Po obiedzie w hotelowej restauracji poszliśmy na spacer w poszukiwaniu pamiątkowego magnezu i sprawdzenia okolicznych atrakcji co w rozumieniu naszego syna oznaczało… a to niespodzianka - placu zabaw! Na nasze nieszczęście znaleźliśmy mini wesołe miasteczko, które było podejrzanie puste. Po odejściu od kasy już wiedzieliśmy dlaczego. Ceny absurdalne. Pozwoliliśmy Kubie wybrać jedną atrakcje, co zostało bardzo głośno oprotestowane, ale na coś się jest rodzicem - więc padło na jedną - autka. Piętnaście minut później w towarzystwie wrzasków i protestów opuściliśmy ten kolorowy dziecięcy raj i udaliśmy się na duży i darmowy plac zabaw gdzie Młody dał upust swojej energii, a my w spokoju szukaliśmy kolejnego noclegu. Padło na Pienieżno. Planowaliśmy inną miejscowość trochę bliżej, ale nigdzie nie było noclegów. W Pieniężnie chociaż był jeden pensjonat i jedna restauracja. Następnego dnia rano pogoda już nie udawała, że się poprawi i od rana było zachmurzenie. Wyglądało tak, jakby w każdej chwili miał spaść deszcz. Na tej trasie nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Sama trasa też nie była specjalnie malownicza, a może po prostu ja nie wspominam tego tak dobrze, bo jechaliśmy znowu po nierównej kostce brukowej. Byłam tą nawierzchnią już trochę zmęczona i dodatkowo drętwiały mi palce. Do Pieniężna dojechaliśmy w totalnej ulewie. Sam budynek z zewnątrz nawet ciekawy, ale położony obok fabryki i dużego sklepu spożywczego. Z drugiej strony nie spodziewaliśmy się tam luksusów. W Pieniężnie była też jedna jedyna restauracja “Czar i Las”. Ze zdjęć wygląda na elegancki obiekt i tak też było. Przyjemna odmiana po trudach podróży. Oddalony od naszego obiektu jakieś 15 minut spacerem, ale warto było. Obiekt położony w otoczeniu zieleni bardzo ładnie zaprojektowany. Po ostatnim żywieniu kartaczami, babkami ziemniaczanymi i pierogami postawiłam na sałatkę. Bałam się, że mój organizm nie da rady przetrawić kolejnych ciężkich dań.
Do naszego pensjonatu wróciliśmy dosyć późno, więc bez zbędnego gadania, każdy walnął się do łóżka. Z resztą w pokoju było dosyć chłodno, więc i tak najlepiej było nie wychodzić spod kołdry. Następnego dnia od rana próbowaliśmy się dodzwonić do żeglugi gdańskiej, żeby potwierdzić że na pewno będziemy mogli się przeprawić do Krynicy Morskiej. Telefon jednak uporczywie nie był odbierany. No nic, postanowiliśmy spróbować jeszcze na trasie. Z Pieniężna ruszyliśmy do Fromborka. Ten odcinek to już miała być tylko przyjemność. 40 kilometrów brzmiało jak lajtowy spacer w porównaniu z tym co zrobiliśmy do tej pory. Martwiliśmy się tylko o ten prom z Fromborku do Krynicy. Już kiedyś spóźniliśmy się na prom w Gdańsku, bo w internecie były nieprawdziwe informacje. Wyruszyliśmy z samego rana, żeby w razie potrzeby mieć zapas czasu. Na trasie dzwoniliśmy kilka razy, bo naprawdę zaczęliśmy się niepokoić. Oczywiście nikt nic we Fromborku nie wiedział. Pani z informacji turystycznej mówiła, że tą tajną informację posiada pani z promocji, a Pani z promocji nic nie wiedziała, ale… “na oko to chyba nic nie pływa, bo wieje”. Nie mniej jednak wykazała się profesjonalizmem informując nas, że się dowie i da znać. Dwie godziny później ponownie zadzwoniliśmy do naszej pani od promocji dopytać się co i jak. Pani poinformowała, że jest tak zajęta, że jeszcze nie miała czasu zadzwonić. No nic. Zmordowani, bo jechaliśmy ruchliwą drogą wojewódzką bez ścieżek rowerowych dojechaliśmy do dawnej stolicy mazur - Braniewa. Podczas krótkiego odpoczynku zadzwoniła Pani z promocji i łaskawie poinformowała nas, że nie odbierają od niej telefonów, ale powtórzyła że we Fromborku wieje, więc wątpi żeby coś wypływało. Szczerze zaczęłam się zastanawiać co to za wichura tam jest. W Braniewie spokój, a do Fromborka było bliziutko. Dojechaliśmy tam bez większego problemu i bez większego wiatru. Podjechaliśmy kupić magnes i udaliśmy się do portu. A w porcie pocieraliśmy oczy ze zdumienia! Cały port w kompletnym remoncie i nie ma szans by mówić o jakichkolwiek przeprawach promowych, bo nawet nie było skrawka wolnego miejsca. Pierwsza myśl (nieco z przekleństwami, bo byłam nieźle wkurzona) jak (tutaj poszły bluzgi) specjalista do spraw PROMOCJI MIASTA może nie wiedzieć, że w jej mieście trwa wielki remont portu? Ale za to twierdzi, że wieje kiedy nie wiało. Informacji o tym jak się dostać do Krynicy Morskiej udzieliła nam uprzejma Pani z obsługi pobliskiej restauracji. Promy owszem odpływają, ale z oddalonego o kilkanaście kilometrów Tolkmicka. Dziękowałam w duchu, że byliśmy jakieś 3,5 godziny przed czasem, bo w przeciwnym razie, chyba bym odszukała tę babę z promocji i kazała się zwieść z rowerami do Krynicy. Najgorsza w tym wszystkim była ta myśl, że to miał być koniec, a okazało się że jeszcze trzeba popedałować. I znowu ruchliwą drogą bez ścieżek rowerowych. Grrr! Na szczęście po paru kilometrach wjechaliśmy do lasu i resztę trasy pokonywaliśmy leśnymi ścieżkami. Nie przeszkadzały nam nawet wzniesienie i momentami piaszczyste odcinki. Za to końcówka trasy wynagrodziła nam wszystkie trudy tego dnia. Piękny zjazd. Szczerze czułam się jak na soft downhill. Piękna sprawa. Do Tolkmicka dojechaliśmy jakieś półtora godziny przed planowanym odpłynięciem. Pora na spokojny posiłek. Ze strachu, że prom mógłby odpłynąć beze mnie wybrałam restaurację najbliżej portu. Znaleźliśmy jeszcze chwilę na kupno magnesów. Z Kubą postanowiliśmy też uczcić GreenVelo lodam! Wszak w Tolkmicku żegnaliśmy wschodni szlak rowerowy.
W Krynicy Morskiej czekał na nas niedokończony sprzed roku odcinek Eurovelo. Rok temu dojechaliśmy do Sopotu. Czyli odcinek Sopot - Krynica Morska był jeszcze niezdobyty. Zamkniemy go! Promem odpłynęliśmy o czasie i faktycznie trochę wiało, co jednak naszemu promowi zupełnie nie przeszkadzało. W Krynicy poczułam szczerą ulgę. Rozprężenie. W hotelu jak usiadłam na łóżku dosłownie czułam jak z mięśni puszczają mi nerwy. Zostawiliśmy bagaże i udaliśmy się w miejsce na które moje dziecko tak bardzo czekało - plaża. Oczywiście na nic zdało się proszenie, żeby nie pomoczył nogawek. Uciekanie przed falami to już nasza tradycja. I wiecie co? To właśnie mi fala zalała buty, aż do kostek. Ja w mokrych butach, Kuba w mokrych spodniach i suchy Paweł udaliśmy się na kolację.
Po powrocie do hotelu dosłownie padliśmy jak muchy. Mój geniusz zapomniał wypchać buty papierem, który chociaż trochę wchłonął by wilgoć, więc rano wkładałam cieplutkie stopy do zimnych wilgotnych butów. Zaraz po śniadaniu ruszyliśmy w stronę Sopotu. To miała być nasza najdłuższa trasa, ale nic nas nie goniło. Następnego dnia nie musieliśmy nigdzie jechać. Miałam gdzieś czy dojedziemy o 16 czy 20. Czułam się tutaj jakoś pewniej. Jednak co EuroVelo to EuroVelo. Piękne ścieżki. Przyjemna trasa i ten szum morza. Pierwsze kilometry to była po prostu bajka. Nawet nie wiedziałam kiedy dojechaliśmy do świeżo otwartego (chodź nie oficjalnie, ale kogo to obchodzi) kanału mierzei wiślanej. Dalsza droga okazała się także dobrze przygotowaną ścieżką przez las. Tak naprawdę jechaliśmy (prawie cały czas) leśnymi ścieżkami, aż do przeprawy promowej w Gdańsku. Późniejsza trasa była już mniej przyjemna, bo przy drodze. W sumie najważniejsze, że jechaliśmy ścieżkami rowerowymi. W Gdańsku mieliśmy przerwę na obiad i zabawę na placu zabaw tuż przy promenadzie wzdłuż morza, która ciągnęła się do samego Sopotu. Idealne warunki na pieszy lub rowerowy spacer. Jeszcze trochę, jeszcze chwilkę i w końcu zobaczyłam tabliczkę na którą czekałam. SOPOT! Ta tabliczka była dla nas jak meta! Udało się! Przejechaliśmy całą zaplanowaną trasę!
W Sopocie zazwyczaj korzystamy z Hotelu Chińskiego, który jest bajecznie położony. Jednak brak możliwości pozostawienia rowerów w bezpiecznym miejscu (zaproponowano nam miejsce przed hotelem) zmusiło nas do szukania alternatywy. Jako, że punkty z BenefitSystem już się skończyły zatem nasz drugi ulubiony hotel Bayjonn (gdzie można zostawić rowery w hotelowym garażu) też odpadał. Jednak znaleźliśmy apartamenty przy samym Monciaku, więc też nie zapowiadało się źle. Źle jednak było. Jedyną zaletą tego miejsca jest bliskość do popularnego Monciaka i cena, ale to koniec zalet. Jednak o samym miejscu więcej przeczytacie tutaj. W Sopocie gościliśmy już któryś raz z kolei i tak naprawdę większość atrakcji mieliśmy odwiedzonych, albo odwiedzać nie zamierzaliśmy. Zresztą największą atrakcją dla Młodego jest morze i plaża z możliwością zrobienia błota i zbudowania zamku. Nie pogardził też placami zabaw, które w Sopocie są naprawdę ciekawe, dobrze położone i co najfajniejsze - darmowe. Za to pogoda uznała, że dowali nam na sam koniec i lało prawie cały czas. Mieliśmy tutaj spędzić dwie noce. Jednak wyskakiwanie na plażę w okienkach bez deszczu i dłuższy pobyt w tym “apartamencie” zniechęcił nas na tyle, że postanowiliśmy po jednym noclegu wrócić do Wrocka zwłaszcza, że w Trójmieście zapowiadali jakieś gigantyczne ulewy.
Na dworzec wyruszyliśmy mocno przed czasem, żeby uniknąć tego deszczowego armagedonu. Dojechaliśmy na miejsce jak już zaczynało kropić. Rozsiedliśmy się na ławce czekając na pociąg i oglądając jak kolejni pasażerowie wpadają na dworzec doszczętnie przemoknięci. Dziękowałam sobie w duchu, że zdecydowaliśmy się wyjechać wcześniej. Idąc już na peron okazało się, że będziemy wracać pociągiem z kibicami, których tłumnie odprowadzali policjanci z psami. Kuba był zachwycony tym widokiem! W pociągu przedział dla rowerów był prawie pusty, więc nie było najmniejszych problemów, żeby wygodnie wsadzić wszystkie sprzęty do wagonu. Podziękowaliśmy losowi za to, że przyczepka przeszła cała przez drzwi wagonu, bo po 2 tygodniach podróży mieliśmy problem, żeby wypiąć koła. Ruszyliśmy w drogę powrotną wagonem, który okazał się sauną na kółkach. Nasze dziecko bez skrępowania zajęło dwa miejsca i poszło w kimę nie przejmując się absolutnie niczym. Spał do samego Wrocka. Z dworca we Wrocławiu do domu jechaliśmy już oświetloną drogą (czyli dwa tygodnie temu to chyba jednak była awaria). W domu Kuba się bawił, my poszliśmy na krótką drzemkę. A po kilku godzinach stwierdziliśmy, że jak przyjechaliśmy szybciej do domu, to można śmignąć odwiedzić rodziców na wsi! Urlop zakończyliśmy spacerując, a nie jeżdżąc po lesie!
650 kilometrów przejechane, tłuszczyk wytopiony, forma poprawiona, rowery rozgrzane. Dziecko szczęśliwe. Czekamy na kolejne wakacje. Jedno wiemy na pewno. Kuba będzie jechał na swoim rowerze!
Od kiedy odkryłem HitnSpinCasino-pl.net, już nie gram nigdzie indziej. Świetny klimat, dużo nowych slotów i lojalnościowy system nagród. Super!